wtorek, 30 sierpnia 2016

Vicky Cristina Barcelona

Nawet pośród słonecznych placów Barcelony, nawet pomiędzy słoną morską pianą radości i słodkością czuros, jest ukryta drobna smuga cienia we mnie, którą, mam świadomość, coś kiedyś może wyciągnąć na wierzch złowrogim szydełkiem. Bo różne rzeczy robię szczęśliwie, spaceruję od wybrzeża do wybrzeża, zagaduję do obcych brazylijczyków, nawet doglądam karaluchów z radością, na pociąg się spóźniam i jestem szczęśliwy, czuję sens, który nie zawsze potrafię nazwać, ale czuję, pijąc kawę, goniąc koty, wąchając kaktusy. Natomiast zdarza się, że ocieram się o wyciągnięcie szydełkiem tej bardzo mrocznej podszewki zaszytej w konstrukcji świata lub w mojej konstrukcji. Bo w Barcelonie nomen omen okazało się, że jestem, wciąż i cały czas, jedną piątą, allenowską Cristiną i okazuje się, że potrafię w środku najlepszej szampańskiej zabawy, gdy wszystko jest zrównoważone i pozostaje w harmonii, poczuć znajomy niepokój, pragnienie, któego się obawiam i któremu nie mogę się oprzeć, wyciągnięcie tego pragnienia spod mojej skóry złowrogim szydełkiem nie dzieje się czasem o włos, a drobna smuga cienia, zaszyta przy sercu, tak naprawdę otwiera drogę do gigantycznej otchłani. Wysiłkami woli, nazywaniem drobną, jakoś zaszyłem, zamaskowałem, nauczyłem się szczęścia, ale mroczne meredithowe dark and twisted ciągle jest i wybija czasem spod wszystkiego, zupełnie niespodziewanie, po śniadaniu, po wypiciu najlepszej kawy, w środku imprezowej nocy, w sercu Barcelony. Zaakceptowałem moją niebezpieczną smugę cienia. Chciałbym, kiedyś komuś o niej opowiedzieć, tak by zrozumiał, ale nie mam pewności czy udzwignąłby ten ciężar, na szczęście nie da się tak tego opowiedzieć.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz