wtorek, 12 marca 2013

Panna Nikt

Skończyłem lekturę "Panny Nikt" i pod wieloma względami jest to powieść niesamowita.
Polecam. Znajdzie się tam świat, którego już dzisiaj nie ma, a który jeszcze tak niedawno temu był, Zwłaszcza na początku książki, gdy niewinna piętnastoletnia Marysia opuszcza Jawiszów, by przenieść się do Wałbrzycha. Przypomina więc autor najpierw ozłoconą słońcem prostą i biedną polską wieś i w tych, którzy takiej wsi chociażby liznęli, wzbudzić to może nostalgię pierwszą.
Nostalgię drugą wzbudzić może niewinność i naiwnośc bohaterki na pierwszych stopniach schodów dojrzewania, myśli jakie jej się pojawiają w tej łepetynce po drodze, a jakie gdzieś już kiedys pojawiały się.
Inną rzeczą jest, że, jak wspomniał Miłosz, Panna nikt to powieść postmodernistyczna. I nie da się tego ukryć, jak się robi kalejdoskop z wszystkiego i tylko przesuwaja się w tę i we w tę kolorowe szkiełka.
A jeszcze inną kwestia tożsamości i jej kształtowania i tracenia zarazem, a to mnie jakoś nurtuje ostatnio.
Troszkę może jak na mój gust za dużo fantastyki i nie do końca zrozumiałych snów.
Ale ogólnie polecam.
A swego czasu robiłem zdjęcia, które były ilustracjami do książek. Była do Sublokatorki Hanny Krall, była do Weisera Dawidka Pawła Huelle i Świtezianki Adama Mickiewicza. Teraz dołącza do nich Panna Nikt.

To i jakieś fragmenty dam:

"Naprzeciwko stoi meblościanka prawie do samego sufitu.
Pięknie tu mamy.
Siku mi się chce. Lecę do ubikacji. Jak tu czysto i przyjemnie. W
Jawiszowie mieliśmy jedną budkę z serduszkiem na cały barak,
okropnie śmierdziało i latały muchy. A jak ktoś miał kłopoty i
długo siedział, to inni musieli chodzić za porzeczki. I żeby potem
umyć ręce, to trzeba było obejść cały barak, bo pompa stała przy
komórkach. A tu mamy tylko dla siebie i ubikację i umywalkę i
łazienkę z wanną o krok. No i zawsze jest ciepła woda. Co to jest
teraz wyprać pieluchy Zenusia. Pięć minut i po krzyku. I można się
kąpać, kiedy się chce. Wczoraj się kąpałam, dzisiaj rano się
kąpałam i wieczorem też się wykąpię.
Boże, jak to się człowiek szybko przyzwyczaja do luksusu."


"- Bardzo u ciebie przyjemnie - mówi pani.
- Dziękuję - mówi Kasia. I głośno wzdycha. Pani też wzdycha.
Zaczynają się śmiać obie.
- Poważne rozmowy mają to do siebie, że najtrudniej zacząć - mówi
Kasia.
- To może zacznę od tego, Kasiu - mówi pani - że bardzo cię lubię.
I jeśli powiem ci coś przykrego, to tylko dla twojego dobra.
- I ja panią bardzo lubię - mówi Kasia. - Jest pani taką
sympatyczną, zrównoważoną, elegancką kobietą. A ja, jak pani
widzi, jestem tylko małą, niezrównoważoną, potarganą dziewczynką,
która bardzo żałuje, że tak narozrabiała. Kładę symboliczną rękę
na symbolicznym sercu i bardzo przepraszam.
Pani śmieje się.
- Ślicznie to ujęłaś.
A Kasia: - Zawsze sobie obiecuję, że nie będę się wtrącać do
rzeczywistości, i zawsze o tym zapominam.
- Tak, wiem, że to trudne - mówi pani. - Też mam niekiedy taki sam
kłopot. Chciałoby się wszystko powiedzieć, ale cóż, jest się
dorosłym i żyje się między ludźmi.
- Obiecuję pani, że będę trenować - mówi Kasia. - Będę chodziła z
butelką wody. Jakby coś, to łyczek i potrzymać w ustach, dopóki
pali w języczek.
Znów się śmieją. Jak one ładnie ze sobą rozmawiają. Nasza pani
wychowawczyni jest jednak bardzo fajna.

- Bo widzisz, Kasieńko, bardzo się o ciebie martwię - mówi pani. -
Pamiętam, jak kiedyś byłaś takim wesołym dzieckiem...
- O, tak - przerywa jej Kasia. - Byłam szczęśliwa i wesoła jak
dziewczynki w ZSRR.
- Nie kpij, Kasiu. Gdy szłam do was na lekcję, to zawsze cieszyłam
się, że zobaczę twoją wesolutką buzię.
- Cóż - mówi Kasia - podobno przechodzę okres dojrzewania. Taki
okres, w którym do dziecinnej łepetynki zlatują zewsząd różne
dziwne pytania, a na większość z nich jakoś nigdzie nie widać
odpowiedzi.
- To prawda - mówi pani. - Ale obiecuję ci, wiem to z własnego
doświadczenia, że przyjdzie czas, w którym na te wszystkie pytania
znajdziesz odpowiedzi.
- Nie byłabym tego taka pewna - odpowiada Kasia.
- Trzeba po prostu żyć i cieszyć się tym, co każdy dzień przynosi
- mówi pani.
- Ja się cieszę, ale na swój sposób.
- Och, wiem - mówi pani. - Interesuje cię muzyka, masz talent.
Bardzo ci zazdroszczę, to cudowne mieć talent. To wielki dar.
- Powiedziałabym raczej, że to straszne mieć talent.
- Nie rozumiem. Dlaczego?
- Nie lubię tego słowa, jest powierzchowne, ale niech będzie, że
to się nazywa talent - mówi Kasia. - Czy pani wie, co to jest? To
żywa rana, którą ciągle trzeba rozdrapywać i rozdrapywać.
- Po co rozdrapywać? - dziwi się pani.
- Bo się zagoi."



"Pod filią politechniki zauważyłyśmy dziwną kobietę. Była młoda i
nawet porządnie ubrana, tylko że tak nienaturalnie się
zachowywała...
Idziemy za nią, a ona trzyma w ręce patyk, jakby to był mikrofon,
i mówi do niego głośno:
- Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa.
Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa! Tu Zgorzelec, pomoc drogowa.
Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa!
Ciągle to samo, jak katarynka.
Poszła. Kasia podnosi z ziemi patyk i mówi do niego, jak do
mikrofonu: - Tu Zgorzelec, pomoc drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc
gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc gnojowa. Tu Zgorzelec, pomoc
drogowa. Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc
gnojowa! Tu Zgorzelec...
- Przestań - mówię i zatykam jej usta. Ona się wyrywa i dalej
powtarza:
- Pomoc drogowa? Pomoc gnojowa. Gnoja, gnoja, gnoja, pomoc
gnojowa!
- Bardzo cię proszę, przestań się wyśmiewać.
- Wcale się nie wyśmiewam - odpowiada Kasia. - Ja po prostu
trenuję. To przecież moja przyszłość.
- Głupstwa gadasz - mówię. Patrzymy... tamta kobieta wraca ze
swoim patykiem. Przechodzi koło nas, ciągle o tej pomocy gnojowej
mówiąc. Już jej nie ma, zniknęła za rogiem.
- Jak to jest - mówię - że niektórzy ludzie są wariatami.
- Są dwie szkoły - mówi Kasia.
- Szkoły wariatów? - pytam, zdziwiona. Kasia śmieje się.
- Nie. Chodzi o to, że niektórzy uważają, że jest to choroba o
podłożu mechanicznym, a znów inni, że psychologicznym. Ja
osobiście jestem za psychologią.
- To znaczy, że co?
- A to, że choroba psychiczna bierze się z myślenia, a nie ze
zmian organicznych w mózgu. A na przykład Mateusz ze Świebodzic
mówił..
- Jaki Mateusz? - przerywam jej. - Kto to jest?
- Mój kolega, bardzo dobry muzyk - odpowiada Kasia. - Ale już
ponad rok, jak nie żyje.
- Co mu się stało?
- Nic takiego - śmieje się Kasia. - Cały się owinął drutem a końce
podłączył do prądu. Przed śmiercią napisał do mnie list. Wiesz,
jak się podpisał? "Kotlet schabowy".
- O Boże - mówię.
- No więc Mateusz uważał, że nie ma w ogóle normalnych ludzi, że
ci normalni to wariaci, którzy bardzo dobrze udają normalnych. A
wariatami ludzie nazywają tych, którzy nie umieją udawać, albo nie
mają sił udawać, a także tych, którym nie zależy, żeby coś udawać.
- Czemu on to sobie zrobił? - pytam.
- Mateusz?
- Yhm.
- Bo mu struna w gitarze pękła i nie chciało mu się zakładać
nowej. A tak naprawdę to on uważał, że wszystko jest chorobą. A
już najgorszą z chorób jest życie. I żeby wyzdrowieć, to trzeba
umrzeć. Miał dosyć tego szpitala, chciał być szybko zdrowy. I
dobrze zrobił. Nie czujesz, jak umierasz z dnia na dzień?
- Nie - mówię - nigdy tak nie myślałam. Ale to prawda, każdy musi
umrzeć, tylko że nie trzeba o tym myśleć.
- A o czym trzeba? - pyta Kasia. W tym momencie podlatuje do nas
jakiś mały chłopiec, cały zdyszany, i pyta:
- Która godzina?"

Mógłbym jeszcze dużo, ale niech wystarczy.













2 komentarze: